źródło: chip.plSwastyki dozwolone, nagie piersi – nie: internetowe koncerny narzucają użytkownikom własną, kontrowersyjną moralność.
![]()
Kiedy Google nie tak dawno temu wyrzucił z kalendarza w Androidzie 4.2 miesiąc grudzień, zapewne stało się to przez przypadek. Z całą pewnością nie jest jednak przypadkiem masowe usuwanie niektórych stron z wyników wyszukiwania. Ani usuwanie ze sklepu Apple gier na iPhone’a i iPada krytykujących tę firmę. Ani utrudnianie demaskatorskich działań WikiLeaks przez Amazon. Ani arbitralne kasowanie zdjęć użytkowników przez Facebooka. Można tak wymieniać w nieskończoność.
Mówiąc o państwach totalitarnych, na określenie tego rodzaju praktyk użylibyśmy słowa „cenzura”. Tymczasem uciekające się do nich serwisy internetowe nie spotykają się z głośną krytyką – w końcu ten, kto prowadzi stronę internetową czy sklep z appami, ma prawo sam decydować o tym, co tam publikuje, czyż nie? Google, Facebook, Amazon i Apple korzystają z tego prawa bez skrupułów. Z ich punktu widzenia temat cenzury w tym miejscu się kończy, ale dla użytkowników dopiero się zaczyna.
Internet pod autorytarnymi rządami
W wolnym, otwartym Internecie wprowadzenie jakiejkolwiek formy cenzury byłoby niemożliwe. W rzeczywistości internetowi giganci od dawna tworzą w ramach Sieci własne światy, w których to oni określają zasady. Niczym bramkarze w ekskluzywnych klubach, szefowie koncernów – Mark Zuckerberg (Facebook), Larry Page (Google), Tim Coom (Apple) i Jeff Bezos (Amazon) – decydują, jakie treści mogą pojawić się w ich serwisach, a jakie muszą zniknąć. Przykładowo Apple umożliwia pobieranie appów tylko z jednego źródła – własnego sklepu – i decyduje, ile pieniędzy mogą zarabiać ich twórcy. Google decyduje, jakie strony znajdujemy w Sieci, i przywiązuje użytkowników do siebie, oferując im dodatkowe usługi.
Facebook automatycznie określa, które wpisy znajomych, appy czy strony fanowskie mogą być dla nas interesujące. Ponadto, wprowadzając interfejs programistyczny Open Graph 2.0, Facebook kolonizuje Internet poprzez umożliwienie dodawania na stronach przycisków „Lubię to”, pól komentarzy oraz opcji logowania przez facebookowe konto użytkownika. Amazon zdominował rynek e-booków, ponieważ bogata oferta tytułów w połączeniu z dobrymi czytnikami okazuje się atrakcyjna pomimo uciążliwych zabezpieczeń DRM. Wirtualna księgarnia stała się też jednym z największych sklepów internetowych na świecie, a użytkownicy tabletów Kindle Fire mają nawet do dyspozycji osobne repozytorium appów. Windows 8 dowodzi, że Microsoft chce pójść w ślady Apple’a i wprowadzić podobny system sprzedaży appów z restrykcyjną kontrolą treści. Nawet Twitter wprowadził nowy, zamknięty interfejs programistyczny, odbierający deweloperom wiele możliwości.
Oczywiście systemy nadzoru pomagają usuwać z Sieci nielegalne treści takie jak pornografi a z udziałem dzieci – i właśnie do tego powinny służyć. Jak każdego innego narzędzia, można ich jednak nadużywać, by kasować arbitralnie wybrane treści. Kto nie zgadza się z zasadami panującymi w tym klubie, ten musi zadowolić się podrzędną knajpą. Przecież w Internecie dla wszystkiego jest alternatywa. Tylko kto w Polsce będzie używał wyszukiwarki Bing działającej zadowalająco jedynie w USA? Kto zostanie na Naszej Klasie, kiedy wszyscy znajomi są na Facebooku?
Instrument politycznej cenzury
Kasowanie treści często jest motywowane obowiązującym prawem (tym samym, które tak często jest ignorowane, kiedy przychodzi do ochrony prywatności). Za przykład mogą tu posłużyć odnośniki do plików umieszczonych w Sieci wbrew przepisom prawa autorskiego. Często wystarczy tylko, że właściciel praw, dajmy na to studio filmowe, zażąda usunięcia odnośnika – znika on z serwisu bez policyjnego dochodzenia czy wyroku sądu. Z drugiej strony restrykcyjne amerykańskie przepisy obowiązujące najważniejsze portale internetowe powodują, że tylko działając w ten sposób, operatorzy stron mogą uwolnić się od odpowiedzialności za naruszanie prawa autorskiego. Według raportów publikowanych przez Google’a, co miesiąc z wyników wyszukiwania usuwa się około 13 milionów odnośników do nielegalnych kopii filmów, utworów muzycznych i e-booków. Liczba kasowanych odnośników rośnie w alarmująco szybkim tempie – jeszcze rok temu nie przekraczała miliona miesięcznie.
Oprócz tego Google reaguje na wnioski instytucji państwowych i wyroki sądowe dotyczące na przykład stron o zniesławiającym charakterze. O ile jednak firma nie próbuje zadzierać z obrońcami praw autorskich, o tyle wnioski pochodzące od urzędników i polityków nie są traktowane równie bezkrytycznie. Są one rozpatrywane indywidualnie, a Google interweniuje tylko, jeśli faktycznie doszło do naruszenia prawa bądź polityki firmy. Przykładowo polskie władze złożyły w ubiegłym roku trzy takie wnioski, a jakiekolwiek dane usunięto jedynie w dwóch przypadkach.
Często żądania władz w gruncie rzeczy nie dotyczą łamania prawa, a niewygodnych bądź krytycznych treści – i nie dotyczy to wyłącznie państw uznawanych za niedemokratyczne. Przykładowo hiszpańscy urzędnicy domagali się skasowania z wyników wyszukiwania odnośników do 270 blogów i stron dotyczących tamtejszych osób publicznych. Z kolei Kanadyjczycy zażądali usunięcia z YouTube’a filmu, w którym obywatel tego kraju oddaje mocz na swój paszport i spłukuje go w toalecie. Nawet Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości chciała, by z wyników wyszukiwania zniknęła strona zawierająca krytykę tej instytucji. Wszystkie wymienione wnioski spotkały się z odmową Google’a. Amerykanie zablokowali za to Turkom dostęp do wielu klipów na YouTubie krytycznie odnoszących się do współtwórcy Republiki Turcji Kemala Atatürka, jednak jest to jednoznacznie zakazane przez tamtejsze prawo – w sumie blokada obejmuje 63 proc. fi lmów, do których zgłoszono zastrzeżenia. Nadal mogą jednak działać niechętne władzom blogi. W ten Google wyrasta na obrońcę wolności słowa.
Być może właśnie dlatego od kwietnia 2011 roku europejscy politycy pod auspicjami Komisji Europejskiej pracują nad nowym narzędziem kontroli treści: CleanIT. W ramach projektu, który może zostać wprowadzony w życie bez akceptacji parlamentów narodowych, formułowane są zasady usuwania niewygodnych treści mające obowiązywać fi rmy z branży IT. Ofi cjalnie jego celem jest walka z terroryzmem, jednak nietrudno wyobrazić sobie dodanie kolejnego: zwalczania nielegalnych kopii i innych treści uznawanych za nielegalne. Przyznawanie KE i internetowym gigantom prawa do arbitralnego decydowania o tym, co powinno zniknąć z Sieci – pomimo dobrych intencji – wydaje się w najlepszym razie wylewaniem dziecka z kąpielą. By przekonać się, że pod płaszczykiem walki z terroryzmem w Internecie mogą kryć się rozwiązania kneblujące usta niewygodnych internautów, wystarczy spojrzeć na Wschód. Obowiązująca od listopada ubiegłego roku w Rosji podobna ustawa „antyterrorystyczna” doprowadziła już do zamknięcia kilkunastu witryn całkowicie nieszkodliwych, ale krytycznych wobec władz.
Niektóre firmy internetowe już dziś mają specyficzny stosunek do wolności wypowiedzi. Pod koniec 2010 Amazon odciął demaskatorską platformę WikiLeaks od chmurowej usługi Amazon Web Services, gdzie zapisane były ujawnione depesze amerykańskich dyplomatów. Działania Amazona umotywowano rzekomym wykryciem naruszania praw autorskich. Amerykański senator Joseph Lieberman zdradził jednak, że firma zareagowała na wniosek Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego Stanów Zjednoczonych.
![]()
Również Apple cechuje inny sposób rozumieniem demokracji. W lipcu ubiegłego roku cenzorzy firmy nie dopuścili do sprzedaży gry Angry Syrians krytykującej syryjski reżim. Zgodnie z lapidarnym uzasadnieniem gra była „zniesławiająca i obraźliwa”. Z kolei pod koniec sierpnia ubiegłego roku usunięto ze sklepu app Drone+ zawierający mapę ataków przeprowadzonych z użyciem amerykańskich samolotów bezzałogowych. Program ujawnia jedynie przebieg działań wojennych i w żaden sposób nie pochwala wojny ani nie prezentuje drastycznych treści – nie ma tam zdjęć ataków, a tylko punkty na mapie – ale w pięknym i czystym świecie Apple’a nie ma dla niego miejsca.
Przykłady Apple’a i Amazona dowodzą, że granica między prawem a arbitralnością jest cienka, nawet jeśli z prawnego punktu widzenia firmom nie da się niczego zarzucić. „Usuwanie określonych treści nie jest wbrew amerykańskim przepisom” – mówi Rebecca Jeschke z organizacji Electronic Frontier Foundation zajmującej się obroną praw obywatelskich. „Zgodnie z amerykańskim prawem firma nie musi przechowywać na swoich serwerach materiałów, które jej nie odpowiadają.”
Cały artykuł na:
Zaloguj lub Zarejestruj się aby zobaczyć!